Pałac

Nie jestem zbyt mądra. Do wszystkiego dochodzę okrężną drogą. To czasem lepiej, bo prawda, gdybym ją wcześniej pojęła, pewnie by mnie zabiła. Choćby ta, jak bardzo potrzebowałam i kochałam tych niezdolnych do wzajemności. Zamiast tego podeptałam wspomnienia jak leci, złe, dobre. Wszystkie, które po rodzinie zostały. Stworzyłam kulturę bycia człowiekiem zdystansowanym. Podświadomość nie uznaje jednak ani upływu czasu, ani rezygnacji z pragnień. To, które się ziści, może zapoczątkować pęknięcie fasady.

Wymarzony, cudem zdobyty dom nad jeziorem. Zaproszeni ludzie. Mimo, że znajomi, to obcy. Jeden ogląda film, drugi coś tworzy na swoim macu. Inni rozmawiają pijąc wino. Ktoś drzemie. Myśli rozrzucone od Sasa do Lasa łączą się według własnej logiki. Razem, a nie trzeba się o nikogo martwić, nikomu nadskakiwać, chronić się przed niczyim gniewem. To za czym tęskniłam, tylko o tym nie wiedziałam. Wspólnota. Wspomnienia odnalazły szczelinę…

Wiadomość, że przyjechałam rozchodziła się po babcinym miasteczku lotem błyskawicy. Czyściła mi twarz poślinioną chustką do nosa i ruszałyśmy po sąsiadach. Krupnik u Zdunkiewiczowej, kaszowa u Kuzdżałów. Bileterka z papierosem w kąciku ust i siatką na wałkach zaciągała kotarę na drzwiach kina Mazowsze. Rozpoczynała seans, bo przyszłyśmy. Sernik pieczony w piekarni, wychodziło go za dużo, by zmieścił się do prodiża, piekarnika nie było. Wkładany do pieca obok bochnów chleba. Trochę spalony, bo babcia zagadywała piekarzy. Potem niesiony przez to miasteczko bez kanalizacji, gdzie każdy mnie znał. Opiekałam się w cieple uśmiechów. Wracałyśmy do domu bez łazienki. Dwie izby, wilgoć, książki, butelka z wrzątkiem pod pierzyną. Woda ze studni. Dużo „bez”. Nędza, a jednak pałac. Wspólnota.